Losy ukraińskich dzieci wojny [REPORTAŻ]
27 maja 2015Osiemnastoletnia Kristina ogłuszana wystrzałami pewnego dnia spakowała swoje rzeczy, wsiadła do pomarańczowego autobusu liniowego, który nadal kursuje wzdłuż punktów kontrolnych separatystów i wojsk ukraińskich. Jej celem było pierwsze lepsze większe miasto na obszarze kontrolowanym przez ukraińskie siły rządowe. To miasto to Krasnoarmiejsk. Koleżanka i jej rodzina, którzy już wcześniej uciekli, znaleźli dla niej miejsce w prowadzonym przez Kościół domu dziecka. Od tego czasu jest codziennie w internecie, żeby nie zerwać kontaktu z przyjaciółmi w Doniecku: – Oczywiście, że najchętniej wróciłabym do domu – mówi Kristina.
Na śniadanie chleb i trochę marmolady
Kristina jest zdana sama na siebie. Rodzice już dawno przestali się nią zajmować. Rozpad rodziny i niedostatek struktur socjalnych w Donbasie miały miejsce na długo przed wybuchem wojny. Krajobraz wzdłuż linii frontu usiany jest porzuconymi budynkami fabrycznymi. Obojętnie czy w mieście Nowoajdar na północ od bastionu separatystów Ługańska czy też w innych większych miejscowościach: wzdłuż linii frontu ciągnie się łańcuch domów dziecka, przeważnie państwowych i źle zaopatrzonych. W mieście Nowoajdar dzieci dostają na śniadanie parę kromek chleba i trochę marmolady.
Aleksiej Kagan, kierownik prowadzonego przez Kościół domu dziecka w Krasnoarmiejsku, może utrzymać tę placówkę tylko dzięki darom od osób prywatnych. – Dziś mamy do dyspozycji nie sto, a zaledwie 30 procent środków finansowych – zaznacza Kagan.
Ale, jak by nie było, pracują dalej, więc Kristina, jedno z licznych dzieci tej wojny na wschodniej Ukrainie, ma szczęście. W placówce państwowej nie chciano jej przyjąć twierdząc, że jest za stara.
Chłopiec z zamrażarki
Teraz mieszka w pokoju dziecięcym z pluszowymi zwierzakami i kilkoma młodszymi dziewczynkami. Kristina może mówić o szczęściu; inne historie opowiadane przez wychowanków tej placówki unaoczniają dramat niekończącej się wojny.
– Najlepszy przyjaciel Kristiny tu, w domu dziecka, powiedzmy, że ma na imię Michaił, przeżył rzeczy niewyobrażalne – opowiada kierownik placówki Kagan. – Jego matka wsadziła go do zamrażarki, żeby był cicho. Michaił w ogóle nie mówi. Nawet jego rozmowy z trochę starszą Kristiną odbywają się na płaszczyźnie niewerbalnej. W tej placówce są najstarszymi dziećmi. Zachowują się jakby były w wieku dojrzewania. Tyle, że ma to miejsce o parę lat za późno. Kristina przez cały czas ściska w ręku starego smartfona. To jej kontakt ze światem zewnętrznym, po drugiej stronie linii frontu, z rodzinnym Donieckiem. Michaił dostał nową piłkę nożną, którą nie może się nacieszyć. – Ta zamrażarka była mimo wszystko wyłączona – dodaje Kagan. – Michaił zapewnił nas o tym dopiero wówczas, gdy chcieliśmy go umieścić w państwowej placówce. – Przez wiele tygodni nikt nie miał do niego dostępu. Nic nie można mu było powiedzieć. – Michaił nie znał żadnych zasad postępowania. Wreszcie otworzył się przed jedną z naszych opiekunek i opowiedział jej swoją historię.
Po rozpadzie socjalnym wojna
Również przed wojną, gdy Donbas był głównym ośrodkiem przemysłowym Ukrainy, w rodzinach szerzył się alkoholizm i dzieci były zaniedbywane. – Oligarchowie wyeksploatowali fabryki i porzucili je, nigdy w nie nie inwestując – podkreśla pastor Ralf Haska z niemieckiej parafii ewangelickiej św. Katarzyny w Kijowie, który wspiera finansowo również prowadzony przez Kościół dom dziecka w Krasnoarmiejsku.
Do dramatu małoletnich doszła jeszcze wojna i ucieczka. Dotychczas prawie milion Ukraińców opuściło według ONZ rodzinne strony: albo w kierunku Rosji, albo Kijowa albo bezpośrednio w kierunku zamożniejszego zachodu Ukrainy. – Teraz trwa rozejm, więc tak często nie strzelają twierdzi Kristina – Donieck się odbudowuje, moje koleżanki dostają pieniądze, miasto wraca do życia. Tak w każdym razie mówią mi przez telefon. Ale też dokładnie nie wiem. Winę za to wszystko ponosi raczej rząd w Kijowie – dziewczyna wnioskuje po wielu czatach w internecie.
Czyż teraz nie pomagają jej ludzie po ukraińskiej stronie frontu? Kristina wzrusza ramionami. Nie ma pewności, co jest prawdą a co nie.
Obóz wakacyjny na Krymie
Ściany korytarza jednopiętrowego domu dziecka zdobią zdjęcia z lepszych czasów: uśmiechnięte dzieci i nastolatki na plaży. – Raz w roku zawsze jeździmy na Krym, na obóz wakacyjny – wyjaśnia Aleksiej Kagan. "Jeździmy" mówi w czasie teraźniejszym. To, że od czasu anektowania Krymu przez Rosję nie jest to już możliwe, Kagan nie przyjmuje do wiadomości.
– Ukraina zdecydowała się iść w kierunku Europy. Przed ponad rokiem. Niektórym to przeszkadza, że tego pragniemy, że chcemy się zmienić od środka – mówi na pożegnanie przed budynkiem domu dziecka przy źle wybrukowanej drodze na końcu ulicy. W małych ogródkach kwitną drzewa, domy nie wyglądają inaczej niż w biedniejszych regionach wschodnich krajów członkowskich Unii Europejskiej.
Frank Hofmann / Iwona D. Metzner