Jak Polacy zadomowiali się na ziemiach zachodnich
22 grudnia 2019Deutsche Welle: Czym różnią się mieszkańcy ziem poniemieckich od innych mieszkańców Polski?
Karolina Kuszyk: Mamy trochę inną, bardziej posklejaną tożsamość. Nie jesteśmy na „Ziemiach Odzyskanych” z dziada pradziada. Nasi przodkowie przyjechali z różnych stron: jedni z Kresów, drudzy z Wielkopolski, tu żenili się Ślązacy z kresowiakami. Każdy przyjechał tu z inną historią i te tradycje wzajemnie się przenikały. No i dochodzi do tego jeszcze kwestia dziedzictwa niemieckiego, z którym trzeba się było jakoś uporać. Myślę, że mamy problem z tożsamością: mamy tu płytkie korzenie i musimy sobie z tym radzić.
W książce „Poniemieckie” pisze pani, że od rówieśników z innych części Polski odróżnia panią „doświadczenie życia wśród nie do końca oswojonego krajobrazu i poczucie, że z historią mojego miasta i okolic wiąże się jakiś wstydliwy sekret”. Jaki to sekret?
Urodziłam się w Legnicy w 1977 roku, więc do szkoły poszłam jeszcze w PRL-u. Tam świętowaliśmy powroty do macierzy, nikt nie mówił o tym, że w naszym mieście kiedyś mieszkali Niemcy. Pamiętam, że jako dziesięciolatka odkryłam w piwnicy popielniczkę z dziwnymi napisami. Gdy dziadek wyjaśnił, że jest „po Niemcach”, nie rozumiałam, co to oznacza, bo Niemców wyobrażałam sobie tylko jako okrutników w hełmach. Ten temat był owiany mgłą tajemnicy, dorośli o nim nie mówili, ale czuło się go na starych klatkach schodowych, w piwnicach, czasem ktoś odkopał w ogródku jakieś stare przedmioty.
Z drugiej strony mieliśmy w Legnicy dużą bazę Armii Czerwonej. Sowieci, w odróżnieniu od nieobecnych Niemców, byli widoczni, kupowali w sklepach, chodzili po ulicach i to też działało na nasze poczucie tożsamości. Nie czuliśmy się za bardzo „u siebie”.
Czyli „Poniemieckie” to próba zbadania własnej tożsamości?
Ten temat bardzo długo nie dawał mi spokoju. Niemieckie rzeczy towarzyszyły mi przez całe życie i w pewnym momencie zaczęłam zastanawiać się, jakie znaczenie ma dzisiaj fakt, że na ziemiach zachodnich wychowywaliśmy się wśród rzeczy należących do niedawnego wroga.
Jakie to były przedmioty?
Na początku znajdowałam je w zakamarkach mieszkania dziadków. Na przykład stary pojemnik do chleba z napisem „Unser täglich Brot gieb uns heute” (niem. „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”). Oczywiście nie miałam pojęcia, co to znaczy, tak samo jak w przypadku niemieckich napisów, które było widać na fasadach domów. Potem, już w latach 90., gdy rodzice kupili połowę starego domu, okazało się, że jest on pełen pamiątek po Niemcach, ponieważ poprzedni właściciele w ogóle ich nie wyrzucali. Pojemniki po farbie, zeszyt z nutami, religijne książeczki oraz pełno skorup i flaszeczek, które wykopywaliśmy w ogrodzie.
Ostateczny impuls do pracy nad książką dała mi duża miska, która świetnie sprawdzała się w domowej kuchni. Nigdy nie zwróciliśmy uwagi na to, że na jej odwrocie jest fabryczny stempel z małą swastyką. Dopiero mój mąż, Niemiec, zobaczył ją kiedyś przez przypadek i mocno się zdziwił, bo naczynia ze swastykami są w normalnym niemieckim domu nie do wyobrażenia, natomiast w polskim domu jakoś ta miska się uchowała.
Cofnijmy się do początku tej „poniemieckości”, czyli do roku 1945. W książce opisuje pani wspomnienia pierwszych polskich osadników. Co robili z rzeczami i domami niedawnego wroga?
Ten stosunek był ambiwalentny. Z jednej strony niemieckie rzeczy były wrogie, budziły obrzydzenie. Gospodynie zrywały tapety, ponieważ myślały, że zakonserwowały się w nich oddechy Niemców, a poza tym kojarzyły się ze złym gustem. Nowi mieszkańcy woleli sobie pomalować ściany na biało, bo świadczyły o tym, że w mieszkaniu jest czysto. Z drugiej strony rolnicy cieszyli się, gdy udawało im się przejąć maszyny gospodarskie, niektóre z nich zupełnie nieznane na ziemiach wschodnich. Dla wielu przeprowadzka oznaczała podniesienie poziomu życia. We wspomnieniach jednego z osadników jest fragment o tym, jak w Legnicy ludzie dostawali małpiego rozumu, szukając mieszkań. Chodzili od jednego do drugiego, dopóki któreś nie spełniało ich konkretnych wymagań: okna na południe, fortepian... Bywało i tak, że szło dwóch kumpli i szukali mieszkań koło siebie. To były dosyć luksusowe problemy. Cała gama postaw.
Jak bardzo ważne były dla nich losy poprzednich mieszkańców? Moja babcia, która zamieszkała w poniemieckiej kamienicy w Szczecinie, czasem zastanawiała się jeszcze, co stało się z poprzednimi lokatorami, którzy na ścianach w piwnicy zostawili po sobie zapisy dat alianckich bombardowań. Ale dla mojego ojca, urodzonego w Szczecinie, to pytanie nie grało już specjalnej roli.
Instytut Zachodni w Poznaniu organizował konkursy na pamiętniki osadników trzy razy: w 1957, 1966 i 1970 roku. Nawet po samej częstotliwości pojawiania się słowa „poniemieckie” widać, że w latach pięćdziesiątych nowi mieszkańcy często myśleli o tym, że jednak ktoś tam przed nimi mieszkał. Jest też mowa o „mieszkaniu z Niemcami”, bo rzeczywiście bywało i tak, że Polacy przez jakiś czas mieszkali z poprzednimi właścicielami. Natomiast później, w latach 1966 i 1970 już prawie nie ma tego słowa.
Życie poszło dalej, a opowieść o „Ziemiach Odzyskanych” okazała się skuteczna?
Ludzie podjęli ją bardzo szybko i ochoczo, tak jakby czekali na coś do uwierzenia. Uporanie się z tą zastaną obcością musiało być straszliwie trudne. A opowieść o „Ziemiach Odzyskanych” na pewno pomagała w zadomowieniu się. Mało było też wtedy osobistych polsko-niemieckich kontaktów. Dopiero w latach 70., po otwarciu granicy między NRD i PRL, do Polski zaczęli przyjeżdżać Niemcy, żeby odwiedzić rodzinne strony. Niektórzy wpuszczali ich do środka i pokazywali stare kąty. To był pierwszy kontakt z Niemcami od czasu wojny i na moment wróciła myśl o tym, że jednak ktoś tu kiedyś mieszkał.
I być może będzie chciał jeszcze wrócić?
Ten stereotypowy wizerunek repatrianta, który nie remontuje i siedzi na walizkach, bo Niemcy mogą wrócić, był prawdziwy. Ja pamiętam moją babcię z Kresów, która w ogóle nie przywiązywała się do przedmiotów. Jej stosunek do rzeczy materialnych to była kompletna abnegacja, bo ona została wypędzona spod Lwowa w wieku 21 lat i to była tak głęboka trauma, że nauczyła się, że przedmioty nie mają wielkiego znaczenia.
Czy łatwiej przyszło mówienie o niemieckiej historii tych ziem po 1989 roku?
To pisarze najszybciej wyczuli, że ten temat wisi w powietrzu. Jest takie opowiadanie „Niemcy” Mirosława Spychalskiego jeszcze z lat 80., które opowiada o śladach poprzednich mieszkańców widzianych z perspektywy dziecka. Potem to poszło falą. O niemieckiej historii pisali Paweł Huelle, Olga Tokarczuk, Stefan Chwin, Artur Daniel Liskowacki, Brygida Helbig, Włodzimierz Nowak. Olbrzymią pracę wykonali też historycy i kulturoznawcy.
Ale w książce opisuje pani wielu zwykłych ludzi, którzy dzisiaj zajmują się niemiecką historią swoich okolic.
To były fascynujące spotkania, a dla mnie także potwierdzenie, że nie jestem sama z tym tematem. W Legnicy trafiłam na Fundację Historyczną Liegnitz.pl, pasjonatów lokalnej historii, ludzi z różnym tłem zawodowym. To oni opowiedzieli mi o przedwojennej Legnicy, o której ja dotąd bardzo mało wiedziałam. W Gostkowie niedaleko Wałbrzycha spotkałam dwie kobiety, matkę i córkę, które kupiły stary ewangelicki cmentarz. Przez przypadek dowiedziały się, że gmina ogłosiła przetarg na sprzedaż tego terenu. Kupiec najprawdopodobniej cmentarz by zaorał, a potem coś na nim wybudował. Tymczasem one do tego cmentarza były bardzo przywiązane, bo obydwie spędziły na nim swoje dzieciństwo. I same postanowiły go kupić, żeby uratować go przez rozbiórką. To był bardzo empatyczny ludzki odruch i one do dziś ten cmentarz pielęgnują. Zresztą dzieciństwo na niemieckich cmentarzach to osobny temat, wspólny dla wielu ludzi z ziem zachodnich.
Czy to oznacza, że dzisiaj nie mamy już problemu z rozmawianiem o niemieckiej przeszłości tych ziem?
Myślę, że nadal mało się do niej odwołujemy. Jeden z moich ulubionych przykładów to ceramika bolesławiecka. Ja wiem, pan wie, i pewnie jeszcze parę innych osób wie, że to wcześniej była Bunzlauer Keramik...
Ja nic o tym nie wiem. Proszę opowiadać.
No właśnie. Bolesławiec, przed wojną Bunzlau, miał długą tradycję produkcji tych kamionkowych i fajansowych garnków. Po wojnie Polacy szybko to przejęli i produkowali jako swoje, co w PRL-u zupełnie mnie nie dziwi. Ale mam wrażenie, że i dzisiaj mało mówi się o jej niemieckiej tradycji. W 2017 roku prezydent Andrzej Duda sprezentował brytyjskiej parze książecej Williamowi i Kate między innymi serwis kawowy z Bolesławca. To znak, że to dziedzictwo jest już spolszczone i oswojone. Ja bym się jednak cieszyła, gdyby w sklepach internetowych z ceramiką z Bolesławca pojawiła się wzmianka o poprzednikach. Myśmy to przejęli i rozwinęli, ale jednak to jest niemieckie dziedzictwo, tylko niewiele się o tym mówi.
Ja sam, choć wychowałem się w Szczecinie, niewiele wiem o historii miasta sprzed 1945 roku. Nie tylko nie uczyliśmy się o tym w szkole, ale szczerze mówiąc ten temat długo mnie zupełnie nie interesował. Po co zajmować się tą historią teraz, tyle lat po wojnie?
Choćby dlatego, że to są niesamowicie fascynujące historie! Ja sama dopiero niedawno dowiedziałam się, że moja rodzina w Sobótce po wojnie przez wiele miesięcy mieszkała z Niemcami pod jednym dachem. Wcześniej o tym nie mówiono i dopiero, gdy zaczęłam dopytywać, okazało się, że mój tato zdążył zaprzyjaźnić się z szesnastoletnią Fridą, córką niemieckich gospodarzy i bardzo cierpiał, gdy odjeżdżała. To wszystko ma znaczenie, bo to jest opowiadanie o naszych początkach. Ludzie z Warszawy zupełnie inaczej opowiadają o tym czasie niż my na Zachodzie.
Każdy potrzebuje opowieści fundacyjnej. A nasza jest o tym, jak nasi dziadowie, i już niedługo pradziadowie, sprowadzili się do obcych miast, do obcych wsi, w których jeszcze były ślady wroga i musieli się w nich odnaleźć. To nie jest opowieść o tym, jak wracamy na swoje, tylko opowieść o tym jak przychodzimy na nieswoje i o tych wszystkich zabiegach, które podejmujemy po to, żeby się zadomowić. To jak z pytaniem „skąd się wziąłem?”. Prędzej czy później zapyta o to każde dziecko.
Rozmawiał Grzegorz Szymanowski
Chcesz mieć stały dostęp do naszych treści? Dołącz do nas na Facebooku!
Karolina Kuszyk (ur. 1977) – germanistka i polonistka, tłumaczka literatury niemieckiej i trenerka kompetencji międzykulturowych. Prowadzi zajęcia z przekładu literackiego i krytyki literackiej na Uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Publikowała m.in. w „Małym Formacie”, „Zadrze”, „Kwartalniku Literackim Wyspa”, „Notesie Wydawniczym”, „Die Zeit”, „Deutschlandradio Kultur” i „Tagesspiegel Berlin” Mieszka i pracuje w Berlinie i na Dolnym Śląsku. Wydane w listopadzie br. „Poniemieckie“ (wyd. Czarne) to jej debiut książkowy.