Prezydent Biden. Duża część Europy świętuje
8 listopada 2020Szef Rady Europejskiej Charles Michel ustalił w sobotę z przywódcami krajów UE, że zaczną - pomimo niepogodzenia się Donalda Trumpa z przegraną – gratulować Joe Bidenowi od około godz. 19. Parę krajów Unii wyrwało się nieco przed szereg, ale potem już do godz. 20 za pośrednictwem mediów społecznościowych napłynęły gratulacje od premierów bądź prezydentów 25 z 27 krajów Unii, a także od Jensa Stoltenberga, sekretarza generalnego NATO. Natomiast ociągał się Viktor Orban, a także - retorycznie i politycznie coraz bliższy Węgrowi - szef słoweńskiego rządu Janez Janša. Słoweniec najpierw przedwcześnie pogratulował Republikanom, a w sobotę wieczorem wciąż poddawał w wątpliwość przegraną Trumpa. Sam Michel, nieco podobnie do prezydenta Andrzeja Dudy, wskazywał w swych gratulacjach na wstępny charakter wyników wyborów w oczekiwaniu na ich „certyfikację” w zgodzie z amerykańskimi procedurami.
- Koniec powtarzających się kłamstw, obelg, przechwałek w stylu nastolatka, braku empatii i ciągłej agresji. Powrót do przyzwoitości, godności i empatii. Nie będzie idealnie, ale powietrze będzie mniej ciężkie – tak Gerard Araud, były ambasador Francji w USA, skomentował wyborcze zwycięstwo Bidena, świetnie oddając nastroje bardzo dużej części elit rządzących w Europie.
Donald Trump to bowiem pierwszy prezydent USA, który – choć europejska integracja polityczno-gospodarcza pod parasolem NATO była w sporej mierze zamysłem USA - uznawał Unię Europejską za projekt przeciwny interesom Stanów Zjednoczonych. Stąd obawy, że Trump w razie drugiej kadencji w Białym Domu wykorzystywałby silne uzależnienie Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej w dziedzinie bezpieczeństwa do agresywnych prób rozbijania przy ich pomocy spójności UE m.in. w rokowaniach handlowych czy globalnej polityce gospodarczej. I o ile teraz prezydentura Bidena nie oznacza zmian w więzach „twardego” bezpieczeństwa między USA i wschodnią flanką NATO wobec Rosji, to – takie są dość częste prognozy w Brukseli – odejście Trumpa oznacza dla Polski polityczną presję, by znacznie więcej inwestować w alianse i integrację w ramach Unii oraz „europejskiego filaru” Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Brak Trumpa oznacza brak potężnego ideologicznego wsparcia dla populistów w Europie. A również akcentowanie – choć dopiero okaże się, jak mocne – np. wobec Polski znaczenia wspólnoty wartości z Ameryką opartej m.in. na poszanowaniu praworządności.
Trumpizm nie zginął
Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen w swym tekście gratulacyjnym wyraziła gotowość do „zintensyfikowania współpracy” między Unią i USA w sprawie zwalczania pandemii i jej skutków społeczno-gospodarczych, kryzysu klimatycznego, transformacji cyfrowej, wzmacniania wspólnego bezpieczeństwa, a także jego reformy „opartego na zasadach multilateralizmu”. Biden zapowiedział powrót USA do paryskiego porozumienia klimatycznego (Trump wyprowadził USA z tego układu) i jest gwarancją, że Ameryka znów zacznie na poważnie traktować wielostronne sojusze i organizacje – od NATO poprzez Światową Organizację Handlu po Światową Organizację Zdrowia.
Szkopuł w tym, że wielkie poparcie w Ameryce dla Trumpa, który przegrał wybory o włos, a także udowodniona w ostatnich czterech latach chwytliwość haseł z rodzaju: „Make America Great Again” uniemożliwi Bidenowi przekonywanie Europejczyków, że prezydentura Trumpa była wyłącznie przejściową aberracją. Wprawdzie dziś trudno sobie wyobrazić powtórkę z tak „niekonwencjonalnej” osobowości w Białym Domu, ale nad Europą będzie wisieć widmo możliwego i rychłego – bo już za cztery lub osiem lat - powrotu do Białego Domu prezydenta z priorytetami mocno protekcjonistycznymi oraz wymierzonymi w wielostronny alians transatlantycki.
Biden będzie – podobnie jak poprzedni prezydenci USA – naciskać na Europejczyków, by wzięli większą odpowiedzialność ze swe bezpieczeństwo, choć będzie to robić bez nieprzewidywalności czy nawet chaotyczności, z jaką Berlin dowiadywał się o zamiarach Trumpa co do wielkiej redukcji wojsk USA w Niemczech. Prezydentura Bidena da zatem unijnej i NATO-wskiej Brukseli trochę oddechu, ale nie przekreśli wewnątrzunijnych i wewnątrznatowskich sporów o pomysły obronnej, przemysłowej, ekonomicznej „autonomii strategicznej” Europy w obliczu słabnącego zaangażowania Ameryki w sprawy Starego Kontynentu. „Autonomię” silnie promuje Paryż (przy ustawicznych zastrzeżeniach, że to ma być dopełnienie sojuszu Europy z USA), najchętniej przemilcza albo dość sceptycznie ocenia Berlin. A z kolei - mocno stawiające na Amerykę - Polska, Rumunia czy kraje nadbałtyckie z wielką nieufnością patrzą na zabiegi Emmanuela Macrona. Zwłaszcza, że towarzyszą im niejasne zamysły Francji wobec „odnawiania dialogu” z putinowską Rosją.
Co z Chinami
Prezydentura Bidena zapewne nie usunie „zwykłych” zadrażnień w relacjach transatlantyckich – od podatku cyfrowego od amerykańskich gigantów internetowych po pewne spory handlowe. Wydaje się, że także po przegranej Trumpa w Ameryce nie wróci szybko dobra pogoda dla całościowej umowy UE-USA liberalizującej handel i inwestycje na wzór TTIP, której negocjacje na dobre zamroził Trump.
Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na facebooku! >>
Ale jedno z najciekawszych pytań dotyczy miejsce UE w rywalizacji Ameryki z Chinami, która na pewno nie ustanie po odejściu Trumpa. Unia, strategicznie związana z Ameryką, lecz jednocześnie pragnąca uniknąć konfrontacji gospodarczej z Chinami, nie chce stać się pozbawioną głosu ofiarą „zimnej wojny” tych dwóch mocarstw. Administracja Trumpa nie zważała na opinie i interesy Europejczyków w swej rozgrywkach z Chińczykami. Czas pokaże, czy administracja Bidena będzie szukać w Unii bardziej równoprawnego sojusznika w swych sporach z Pekinem.