1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Po wojnie, na Górnym Śląsku. "Odniemczanie"

Aureliusz M. Pędziwol9 maja 2015

W 70 lat po II wojnie światowej opolsko-gliwicki Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej przypomina na różne sposoby, co się działo z żyjącymi na Górnym Śląsku Niemcami od momentu wkroczenia Armii Czerwonej.

https://p.dw.com/p/1FJwk
Vertreibung Vertriebene Deutsche Polen
Zdjęcie: picture-alliance/akg-images

Dla wielu mieszkańców Górnego Śląska II wojna światowa zaczęła się wprawdzie dopiero w styczniu 1945 roku, ale wcale nie skończyła się w maju. Wobec tych, którzy byli Niemcami, lub za Niemców zostali uznani, nowe władze podjęły działania, które same określały jednoznacznym i zrozumiałym neologizmem „odniemczanie”. Przede wszystkim chodziło o usunięcie Niemców z tego kawałka ziemi, która już na zawsze miał zostać etnicznie czysto polski.

Etapem pośrednim dla nich – jeszcze na obszarze Śląska – były tak zwane obozy pracy. Zorganizowano nierzadko za tymi samymi drutami i w tych samych barakach, w których jeszcze kilka miesięcy wcześniej Niemcy więzili Polaków, Żydów czy Rosjan.

Elementami "odniemczania" było także konsekwentne usuwanie wszelkich śladów niemieckości, zwłaszcza niemieckojęzycznych napisów. Odkuwano je nawet z przydrożnych kamiennych krzyży i nagrobnych pomników. W końcu ludzie noszący niemieckie imiona i nazwiska, którym pozwolono zostać, musieli je zmienić na polskie.

Bolesne wspomnienia

Coraz mniej jest tych, którzy potrafią opowiedzieć, czego wtedy doświadczyli. Świadkami tamtych wydarzeń, gdy kończyła się wojna, są dziś już prawie wyłącznie ludzie, którzy mieli wówczas co najwyżej kilkanaście, a nierzadko zaledwie kilka lat. Ich wspomnienia, to pamięć dzieci, które często niewiele rozumiały z tego, co się wokół dzieje. W wypadku najmłodszych, którzy dziś mają siedemdziesiąt trzy, cztery lata, jest to raczej przekazana im pamięć matek, ciotek, babć i dziadków. Ojców i wujków przeważnie już nie było. Albo zginęli na froncie, albo zostali zesłani na Wschód, albo uciekli na Zachód. To opowieści zasłyszane, gdy mieli już tyle lat, że mogli je zapamiętać.

Piotr Miczka
Piotr MiczkaZdjęcie: DW/A. M. Pędziwol

Piotr Miczka z Brożca koło Krapkowic, miał trzy lata, kiedy jego wieś stała się częścią Polski. Z tego czasu zapamiętał bolesnego kopniaka w tyłek, który wymierzył mu przejeżdżający akurat na rowerze milicjant. Miała to być kara za to, rozmawiał z kolegą po niemiecku. Bo niemiecki był zakazany.

Ale takie wspomnienie zapisane bezpośrednio w pamięci dziecka, to wyjątek.

– Trzy lata to za mało. Te wszystkie spostrzeżenia, które zakodowałem w sobie, pochodzą z opowiadań najbliższych – tłumaczy pan Piotr.

– Szkoda, że to nie zostało zapisane, bo tych wydarzeń było bardzo dużo – dorzuca.

Koniec dzieciństwa

Maria Wolik była wtedy zdecydowanie starsza. Miała jedenaście lat, gdy do jej Lubecka, wioski tuż przy Lublińcu, powiatowym mieście niemal w połowie drogi między Częstochową a Opolem, dotarła Armia Czerwona.

Maria Wolik
Maria WolikZdjęcie: DW/A. M. Pędziwol

– Dzieciństwo miałam bardzo ładne, żył tato, żyła mama. I my, trzy dziewczynki. Najmłodsza miała cztery miesiące – wspomina.

Cały świat jej się zawalił, gdy 12 lutego zabrali ojca. Dzieciństwo się skończyło.

– Od tego momentu musiałam dorosnąć – mówi.

Ojca wydał Sowietom sołtys. Miejscowy. Jeden z tych, którzy dorwali się wtedy do władzy. Pani Maria nie chce dziś zdradzać jego nazwiska. Nie czuje nienawiści.

Jej rodzice mieli sklep. Sowieccy żołnierze go splądrowali.

– Ale oni nie byli jeszcze tacy straszni. To był front, normalne wojsko. Dopiero potem wpadła dzicz. Ich bałyśmy się najbardziej – wspomina. – Ale i to przeszło – dodaje.

Zaczęła się bieda, która trwała kilka długich lat.

Dwie książki

O tamtych czasach na Górnym Śląsku opowiadają – na różny sposób – dwie książki wydane niedawno przez Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej w Gliwicach i Opolu.

Dr. Bernard Linek
Dr. Bernard LinekZdjęcie: DW/A. M. Pędziwol

Pierwsza z nich, zrealizowana pod redakcją dr Adriany Dawid z Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego, jest dwujęzycznym zapisem relacji 24 osób i powstała jako pokłosie projektu Archiwum Historii Mówionej, który zaczął się w 2009 roku. Jego celem było nagranie wspomnień tych, którzy w 1945 roku na własne oczy widzieli, co się wtedy działo, bądź niewiele później usłyszeli o tym od swych najbliższych.

Drugą pozycją jest wznowienie obszernej, liczącej ponad czterysta stron pracy naukowej dra Bernarda Linka z Instytutu Śląskiego w Opolu o powojennej polityce antyniemieckiej na Górnym Śląsku2. Pierwsze wydanie ukazało się w roku 2000.

Pierwsza to krótkie, dwu-, trzy-, czterostronicowe wspomnienia nie tylko Niemców, także Polaków – i nie tylko ze Śląska, ale też z obozu Auschwitz, czy ze zsyłki do Kazachstanu. Dźwiękowe oryginały tych i wielu innych relacji świadków tamtych wydarzeń znaleźć można na stronie e-historie.pl.

Druga prezentuje rozmaite aspekty poczynań nowych władz Górnego Śląska, które jej autor określa zamiennie bądź właśnie tym niepozbawionym emocji słowem „odniemczanie”, bądź też emocjonalnie neutralnym terminem „polityka antyniemiecka”. Opisuje zarówno działania skierowane przeciw ludziom, jak i noszącym niemieckie napisy grobom, tablicom, przydrożnym krzyżom i książkom.

Wydanie obu tych pozycji stało się okazją do spotkań zarówno z ich autorami, jak i świadkami historii. Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej zorganizował je w połowie kwietnia w Opolu i Katowicach.

– Jestem zachwycona, że możemy o tym rozmawiać. Kiedyś to było niemożliwe – powiedziała jedna z uczestniczek spotkania w Opolu, która sama pamięta tamte czasy.

M jak Mniejszość

"Odniemczanie"

Bernard Linek broni się przed tezą, że przedmiotem jego badań są prześladowania Niemców po II wojnie światowej. – Nie podchodziłbym do tego tak emocjonalnie. Raczej bym to nazwał polityką prowadzoną przez polskie państwo wobec ludności śląskiej, nie tylko wobec Niemców. Nie chodziło tylko o ich prześladowanie – tłumaczy Linek. I przypomina pojęcie „ziem odzyskanych”. Miało ono jego zdaniem podwójny wymiar znaczeniowy: – Teza państwa polskiego była taka, że nie tylko odzyskujemy polskie, piastowskie ziemie, ale i ludzi. Że przynajmniej na Górnym Śląsku i Mazurach mieszka ludność etnicznie polska. Tymczasem żyła tu, jak na każdym pograniczu, ludność wymieszana etnicznie, językowo, nakładały się na siebie kultury, religie – dodaje.

Linek podkreśla, że społeczeństwo zorganizowane na zasadzie narodu „to XIX, a właściwie XX wiek”. Przez poprzedzające go tysiąclecie ludzie myśleli raczej kategoriami lokalnymi. Perspektywę określały takie słowa, jak polska „ojcowizna” i niemiecki „Heimat”.

A odzyskiwanie mieszkańców Górnego Śląska dla Polski polegało na „odniemczaniu" i repolonizacji.– „Odniemczanie” nie jest terminem naukowym – podkreśla historyk z Opola, – lecz słowem wziętym z epoki. Posługiwała się nim w latach 1945-46 polska administracja państwowa.– Jest to odwrócenie dużo wcześniej używanego pojęcia „zniemczanie” dobrze odzwierciedlające emocje towarzyszące temu, co się działo wówczas na tym obszarze – tłumaczy Linek.

„Obozy pracy"

W 1945 roku odniemczanie" polegało przede wszystkim na usuwaniu Niemców. W tym celu zostały utworzone tak zwane „obozy pracy”, do których spędzano ludzi przeznaczonych do wysiedlenia. Często były to po prostu powtórnie uruchomione obozy niemieckie, przeważnie filie KZ Auschwitz. Tak było w Mysłowicach, Świętochłowicach, czy Gliwicach. Natomiast chyba najbardziej znany dziś obóz w Łambinowicach powstał na terenie dawnego poligonu wojskowego. I właśnie tych obozów, a nie wysiedlenia, bali się mieszkańcy Śląska najbardziej.

– Przecież ludzie wiedzieli, co tam się dzieje. Śmiertelność w polskich obozach była bardzo wysoka; rzędu kilkunastu, nawet kilkudziesięciu procent – mówi Linek.

Historyk ostrzega jednak jednocześnie przed stawianiem znaku równości między powojennymi polskimi obozami, a obozami niemieckimi. Zdecydowana większość więźniów polskich obozów zmarła na choroby zakaźne (tyfus) wywołane panującymi w obozach warunkami i niedożywieniem. Zbrodnie popełniane na więźniach nie były wcale wydarzeniami jednostkowymi, zwłaszcza w kierowanym przez osławionego Salomona Morela obozie w Świętochłowicach. Ale nawet tam nie było planowej eksterminacji, jak w obozach nazistowskich.

Prof. Edmund Nowak z Uniwersytetu Opolskiego, który do 2010 był dyrektorem Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach–Opolu, oszacował, że w obozie Łambinowice zmarło tysiąc do półtora tysiąca z co najmniej pięciu tysięcy jego więźniów. Według Instytutu Pamięci Narodowej najwięcej ofiar odnotowano w obozach w Mysłowicach (co najmniej 2281 osób z ponad 13,7 tysięcy) i w Świętochłowicach-Zgodzie (co najmniej 1855 z około sześciu tysięcy). Był jeszcze działający przez kilka miesięcy 1945 roku obóz sowieckiej tajnej policji NKWD w Toszku, w którym zginęło 3300 z 4600 więźniów, przy czym 3600 osób zostało tam dowiezionych z więzienia w Budziszynie.

(czytaj dalej na str. 2)

Deutschland Sowjetunion Zweiter Weltkrieg die Rote Armee in Königsberg
Na zdobytych terenach sowieccy oficerowie instalowali nową władzęZdjęcie: imago

Oniemiałe groby

Obozy – a było ich około stu – zostały zlikwidowane po kilku, lub kilkunastu miesiącach. W 1947 roku reaktywowano jednak obóz w Gliwicach.

– Był przeznaczony dla trzech grup osób. Pierwszą byli powracający z Zachodu, podejrzewani, że są Niemcami. Drugą stanowili przeznaczeni do wysiedlenia, a trzecią ci, którzy się sprzeniewierzyli polskości – mówi Linek. To „sprzeniewierzanie się” polegało najczęściej na posługiwaniu się językiem niemieckim.

– Przez pół wieku twierdzono, że można było mówić po niemiecku. Tymczasem już w pierwszym rozporządzeniu władz polskich zakazano używania języka niemieckiego publicznie – podkreśla opolski historyk.

Zresztą nie tylko publicznie, bo nierzadko zdarzały się donosy na ludzi, którzy posługiwali się nim w domu. W swojej monografii Linek pisze o rugowaniu języka niemieckiego nie tylko z ulic, ale też kościołów, cmentarzy i przydrożnych krzyży, figur i pomników. – Groby naszych przodków oniemiały – powiedział jeden z uczestników spotkania w Gliwicach.

Także niemieckie książki stały się obiektem tych działań, choć trudno ocenić ich skalę. W każdym razie zarządzano ich zbiórki. Nie każdy jednak chciał się rozstać ze swoim księgozbiorem. Matka Piotra Miczki zapakowała książki do worków i zakopała w lesie. Kiedy strach minął, wykopała je. Niestety, w większości nie przetrwały, zniszczyła je wilgoć.

Übermalter Ortsname in Zimnice Wielkie
Dwujęzyczne nazwy miejscowości nie wszystkim się podobająZdjęcie: DW/A. M. Pędziwol

Będziecie się nazywali – Szpaltowski

"Odniemczano" w końcu także imiona i nazwiska tych, który pozwolono pozostać. Niekiedy odbywało się to w dość absurdalny sposób.

Wojewoda Aleksander Zawadzki mianując prawnika Wincentego Spaltensteina na pierwszego polskiego prezydenta Gliwic zauważył, że z takim nazwiskiem nie może pełnić tej funkcji. Jego prawne wywody, że na drodze administracyjnej zmiana nazwiska może długo potrwać, przerwał szybką decyzją: „załatwimy to na krótkiej drodze, zaraz na miejscu… Ot, będziecie się nazywali – Szpaltowski”, powiedział i nakazał sekretarce przepisać dokument na nowe nazwisko.

Tym bardziej więc zakazana była nauka języka niemieckiego w szkołach.

Nie ma takiej mniejszości

Nie tylko władze PRL negowały istnienie niemieckiej mniejszości i nie działo się to tylko w pierwszych latach po wojnie. Tę tezę powtarzało także wielu polskich hierarchów. Zapytany o to jeszcze w latach 80-tych prymas Polski kard. Józef Glemp twierdził, że "takiej mniejszości u nas nie ma".

Ci, którzy tak myśleli, najpóźniej podczas mszy pojednania w Krzyżowej, w której uczestniczyła liczna grupa głośno witającego „swojego kanclerza”, przekonali się, że się mylili. Nadal jednak są i tacy, którzy najwyraźniej nie chcą się z tym pogodzić do dziś i na przykład zamalowują niemieckojęzyczne nazwy podopolskich miejscowości.

Dokładnie tak samo, jak to raptem sto kilometrów dalej robią „nieznani sprawcy” z polskimi tablicami na Zaolziu, czyli w należącej dziś do Czech części Śląska Cieszyńskiego.

Gesellschaft der deutschen Minderheit in Polen
Dopiero III Rzeczpospolita dała Niemcom w Polsce możliwość pielęgnowania swojej kulturyZdjęcie: Danuta Niewęgłowska

Nie wszyscy wyjechali

Jeszcze przed zaakceptowaniem przez aliantów na konferencji w Poczdamie przymusowych wysiedleń z państw Europy Środkowej nowe władze Polski, za zgodą władz sowieckich, wypędziły około 200.000 osób ze Śląska. Większość z nich trafiła na Zachód, do Niemiec – co piąty, może nawet co czwarty został jednak zesłany do kopalni Donbasu lub jeszcze dalej na Wschód.

W następnych latach, już w ramach zorganizowanej akcji wysiedleńczej, Górny Śląsk musiało opuścić do nich drugie tyle jego mieszkańców.

Gdy obozy pozamykano, strach minął. Przymusowe deportacje zamieniły się w dobrowolny proces łączenia rodzin, który z różną intensywnością trwał praktycznie do ostatnich lat istnienia PRL.

Ale nie wszyscy wyjechali. Gdy zniknęły zakazy, okazało się, że na dawnym polsko-niemieckim pograniczu wciąż jeszcze żyją Niemcy. I że jest ich nawet całkiem sporo. Że jednak jest taka mniejszość.

Aureliusz M. Pędziwol

____________________

1 „II wojna światowa we wspomnieniach mieszkańców Górnego Śląska”, pod redakcją naukową Adriany Dawid, Archiwum Historii Mówionej, tom 2., Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej, Gliwice-Opole 2014.

2 Bernard Linek, „Polityka antyniemiecka na Górnym Śląsku w latach 1945-1950”, Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej, Gliwice-Opole 2014, wydanie 2. popr.