Niemcy: Szef Air Berlin w ogniu krytyki
22 października 2017Szef monachijskiego Instytutu Badań nad Gospodarką (ifo) Clemens Fuest wezwał dyrektora naczelnego upadłej linii Air Berlin Thomasa Winkelmanna do zrezygnowania z części uposażenia, przysługującego mu do roku 2021 na mocy umowy. "To zrozumiałe, że pracownicy, którzy utracili miejsce pracy wskutek bankructwa przedsiębiorstwa, są oburzeni, kiedy słyszą, że główny menedżer ich firmy jest tak zabezpieczony zawartymi umowani, że otrzyma miliony" - powiedział Fuest w wywiadzie dla dziennika ekonomicznego "Handelsblatt".
Czołowi menedżerowie powinni "w takiej sytuacji dobrowolnie zrezygnować z części przysługujących im roszczeń finansowych" - stwierdził dalej Fuest. "Kasowanie milionów, kiedy ich pracownicy idą na bezrobocie, z pewnością nie jest wzorowym zachowaniem" - dodał.
950 tys. euro rocznie do roku 2021
Thomas Winkelmann przeszedł w lutym 2017 z Lufthansy do Air Berlin z zadaniem postawienia tej linii na nogi. W jego umowie o pracę znalazła się klauzula, że nawet w razie jej wypowiedzenia do początku 2021 roku będzie mu przysługiwać roczne wynagrodzenie podstawowe w wysokości 950 tys. euro. Niezależnie od tego, już w pierwszym roku pracy na nowym stanowisku, otrzyma premię wynoszącą przynajmniej 400 tys. euro. Jak podaje w internetowym wydaniu dziennik "Die Welt", w pierwszym dniu pracy Winkelmann otrzymał 300 tys, euro, ponieważ jego obowiązki były związane z dużym stresem. Przysługujące mu uposażenie, w łącznej wysokości do 4,5 mln euro, zostało objęte gwarancją bankową. Nowy szef klubu parlamentarnego SPD Carsten Schneider dostrzegł w tym "zatrważający przykład mentalności chciwca".
Wspomniany na początku szef instytutu Ifo przeciwny jest jednak podjęciu przez polityków, w reakcji na przypadek Winkelmanna, działań mających na celu ograniczenie uposażeń menedżerów na mocy prawa. Jak stwierdził Fuest: "Jeśli właściciel prywatnego przedsiębiorstwa gwarantuje jednemu z menedżerów wysokie uposażenie także wtedy, kiedy jego działalność nie przynosi oczekiwanych skutków, to możemy to uznać za niezbyt nierozsądne, ale skoro ów menedżer opłacany jest przez właściciela firmy z jego własnych pieniędzy, to nie widzę powodów, dla których państwo miałoby to uniemożliwiać".
DIW: "brak należytej odpowiedzialności"
Innego zdania jest szef Niemieckiego Instytutu Badań Gospodarczych (DIW) z siedzibą w Berlinie Marcel Fratzscher, który dopuszcza takie rozwiązanie, chociaż - jak przyznaje otwarcie - nie będzie ono łatwe do realizacji. W wywiadzie dla dziennika "Handelsblatt" Fratzscher potwierdził, że w społecznej gospodarce rynkowej wydajność i rentowność powinny być wysoko cenione i należycie wynagradzane. Główny problem związany z dochodami czołowych menedżerów polega na ich zachowaniu w przypadku bankructwa firmy, którą zarządzają. Wynika to, jak powiedział szef DIW "z braku należytej odpowiedzialności menedżerów", którzy nie są dotknięci bezpośrednio skutkami upadłości przedsiębiorstwa, na czele którego stali. Formalne uregulowanie tego problemu może polegać na "ściślejszym powiązaniu dochodów menedżerów z długofalowymi sukcesami gospodarczymi kierowanej przez nich firmy, wprowadzeniu większej przejrzystości do umów regulujących ich zarobki oraz zwiększeniu kontroli ich działań przez rady nadzorcze".
Za formalnym uregulowaniem wysokości uposażeń menedżerów opowiadają się politycy z partii Zielonych i SPD, którzy chcą poruszyć tę sprawę podczas nowej kadencji Bundestagu. Ekspert gospodarczy partii Zielonych Kerstin Andreae powiedziała w wywiadzie dla "Handelsblatt", że "sprawa Winkelmanna pokazuje, iż system uposażeń kadr zarządzających pilnie wymaga zreformowania". Tymczasem syndyk masy upadłościwej linii Air Berlin Frank Kebekus odrzuca krytykę pod adresem jej szefa. W wywiadzie dla "Rheinische Post" Kebekus oświadczył, że dyskusja na temat 4,5 mln euro, na które może liczyć Winkelmann, jest "niepoważna". Miliony te "nie obciążą masy upadłościowej i nie oznaczają straty dla klientów i pracowników linii Air Berlin, ponieważ zostały objęte poręczeniem bankowym przez ich głównego udziałowca, którym jest narodowy przewoźnik Zjednoczonych Emiratów Arabskich, linie Etihad Airways" - wyjaśnił Kebekus.
DW, afp, dpa, Handelsblatt.com / Andrzej Pawlak