Niemcy. Kraj w trybie protestu
12 stycznia 2024Nie tak dawno temu ówczesna kanclerz Niemiec Angela Merkel wygrała wybory parlamentarne przede wszystkim dzięki temu, że nie robiła nic. „Znacie mnie” – brzmiało hasło jej kampanii, a plakaty pokazywały jej dłonie ułożone w romb. Ten gest miał dla Merkel znaczenie medytacyjne. Pomagał jej zachowywać dystans do przeciwnika – powiedziała kiedyś.
W pewnym momencie romb stał się również symbolem politycznym. Oznaczał skierowaną do wyborców obietnicę, że w ich życiu, dobrobycie i spokoju nic się nie zmieni. Że nie mają się czego obawiać. Z dzisiejszej perspektywy widać, że to była ułuda. Przeszłość odcisnęła przecież swoje piętno na Niemcach.
Nieprzygotowani na wstrząsy i kryzysy
Wykształciła się mentalność, którą można tak opisać: „spokojnie zmieniajcie sobie świat, ale nie mój styl życia” – stwierdził bułgarski politolog Iwan Krastew w rozmowie z ministrem gospodarki Robertem Habeckiem , opublikowanej w październiku 2023 roku na łamach magazynu „Der Spiegel”. Niemcy ze swym „wewnętrznym spokojem” nie były – jego zdaniem – przygotowane na kryzysy i wstrząsy. „Przez ostatnich 30 lat było tak dobrze, że ludzie życzyli sobie, żeby wczoraj nie umierało nigdy”.
Na wojnę Rosji przeciw Ukrainie i jej konsekwencje dla Niemiec rząd Olafa Scholza nie był jednak przygotowany, przejmując władzę w grudniu 2021 roku. Będziemy zmieniać Niemcy, ale tak, żeby nie pomniejszać dobrobytu – brzmiała obietnica koalicji SPD, Zielonych i FDP.
Nawet transformacja gospodarki i społeczeństwa w kierunku klimatycznej neutralności miała się dokonać bez utraty osiągniętego dobrobytu. Planowano jej finansowanie kredytami w wysokości 60 miliardów euro, które pierwotnie przeznaczone były na walkę z pandemią, ale nie zostały wykorzystane. Zapisano to w budżecie, ale w listopadzie 2023 roku Federalny Trybunał Konstytucyjny uznał takie działanie za niezgodne z konstytucją.
Cięcia uznane za niedopuszczalne
Rząd ostatecznie pozostał z pustymi rękami. Od momentu wybuchu wojny i tak nie był już w stanie dotrzymać swoich obietnic. Odejście od taniego rosyjskiego gazu spowodowało eksplozję cen i pogrążyło gospodarkę w recesji. Strata dobrobytu jest odczuwalna wszędzie.
W tej sytuacji każde kolejne cięcie odbierane jest jako niedopuszczalne. Niektórzy są zmęczeni i znużeni, inni zaś wściekli na rząd. Gdy w Sylwestra i kolejnych dniach kanclerz Olaf Scholz odwiedzał obszary ogarnięte powodzią, spotykał się z czystą nienawiścią. Pod jego adresem padały takie wyzwiska, jak „kłamca”, „zdrajca narodu” i „zbrodniarz”.
Blokady dróg i nie tylko
Szczególnie wzburzeni są rolnicy, którzy mają stracić dotacje. Blokują drogi i ulice w całych Niemczech, wjeżdżają do miast i paraliżują ruch uliczny.
Na wybrzeżu Morza Północnego rozwścieczeni rolnicy, prawdopodobnie razem z prawicowymi ekstremistami, próbowali szturmować prom, którym wicekanclerz Robert Habeck z partii Zielonych wracał ze świątecznego urlopu. Doszło do dramatycznych scen, porównywalnych do tych, które do tej pory znano jedynie ze wschodu kraju, z regionów, w których szczególnie wysokim poparciem cieszy się prawicowo-ekstremistyczna AfD. Podczas pandemii koronawirusa wielokrotnie odbywały się tam przemarsze przed prywatnymi domami polityków, podczas których dochodziło do budzących grozę scen.
Tendencje do podziału i dezintegracji
Według badania z 2016 roku Niemcy byli w Unii Europejskiej narodem najmniej otwartym na politykę populistyczną. Wygląda na to, że to się już zmieniło. Społeczeństwo staje się coraz bardziej spolaryzowane – mówi dziennikarz Albrecht von Lucke z periodyku „Blätter für deutsche und internationale Politik” („Gazeta polityki niemieckiej i międzynarodowej”). Jego zdaniem poglądy przesuwają się coraz dalej na polityczne obrzeża, a Niemcy wykazują „tendencje do podziału i dezintegracji”, odchodząc od społeczeństwa konsensusu w kierunku subkultury kłótni.
– Spór jest niezbywalnym elementem kultury demokratycznej – mówi Lucke w rozmowie z DW. – Ale jeśli temu sporowi nie towarzyszy gotowość do zawarcia kompromisu i każda z toczących go grup próbuje maksymalnie przeforsować swoje interesy, wówczas demokracja podlega erozji, rząd traci wszelki autorytet, a ludzie dryfują na coraz dalsze obrzeża – twierdzi.
Każdy troszczy się o siebie
Podobnie, choć nie aż tak dramatycznie, widzi to politolożka Ursula Münch, dyrektorka Akademii Edukacji Politycznej w Tutzing. – Nie myślę, żebyśmy mogli mówić o podziale społeczeństwa na dwie równie wielkie części, ale widzę, że obrzeża społeczne stają się coraz większe – mówi w rozmowie z DW. Pod tym pojęciem rozumie ona tych, „którzy rzeczywiście skłaniają się do odmiennego zdania, wyrażają silne niezadowolenie, organizują masowe protesty”.
Jak na przykład teraz rolnicy, ale i maszyniści. Jedni i drudzy są silnymi grupami interesu, które swoimi działaniami mogą sparaliżować cały kraj. Według Luckego protesty rolników są przykładem na to, że „każdy dba tylko o siebie”. – Rolnikom prawie udało się uzyskać cofnięcie wszystkich kroków, ale wciąż walczą o to, by przepchnąć tę ostatnią sprawę.
Tłumiony gniew
Ursula Münch wyjaśnia, że protesty rolników do pewnego stopnia wynikają również z nałożenia na nich nadmiernych ciężarów. Z jednej strony finansowych, ponieważ subwencje dla nich miały zostać szybko skreślone, bez pozostawienia im czasu na odpowiednie przygotowanie się do tego. Ponadto czuli się pomijani, ponieważ nie konsultowano się uprzednio ani z nimi, ani z ich organizacjami. – Czują się wyrzuceni na margines i niedoceniani – podkreśla politolożka.
Podczas rozmów z rolnikami słyszy się często, że przytłacza ich również presja reform. Co rusz pojawiają się nowe wymagania dotyczące ochrony klimatu i środowiska oraz dobrostanu zwierząt. Zwłaszcza właściciele mniejszych gospodarstw twierdzą, że nie mają wystarczająco dużo czasu na wprowadzenie zmian i że brakuje im na nie pieniędzy.
Zbyt mocno ingerujące państwo?
To uczucie nie jest nieznane ogółowi społeczeństwa. Gdy na początku 2023 roku wyciekła informacja, że rząd chce jak najszybciej zakazać ogrzewania olejowego i gazowego, a zamiast niego wprowadzić obowiązek instalowania pomp ciepła, oburzenie opinii publicznej było ogromne. W szczególności zdyskredytowany został zielony minister gospodarki Habeck, a sondażowe notowania partii koalicyjnych runęły.
– Do tego czasu wielu mówiło: „cóż, rozumiemy, to i owo trzeba przecież zmienić”. Ale gdy się czuje, że ma to bezpośredni wpływ na własny portfel, gdy się to widzi we własnej kotłowni i we własnym garażu, skutkiem jest rzeczywiście taka zmiana, że człowiek w gruncie rzeczy zaczyna nagle postrzegać państwo jako zbyt mocno ingerujące – wyjaśnia politolożka Münch.
Zyskuje AfD
Jednak mało kto w Niemczech musiałby się czuć przeciążony – twierdzi Münch. – Mam na myśli to, że jesteśmy krajem z wielkimi zasobami, z mocnymi podstawami finansowymi i państwem opiekuńczym – tłumaczy politolożka. To zrozumiałe, że niektórzy mają kłopoty, ale „nie wolno dać się teraz zapędzić w kozi róg”.
Ten zarzut nie jest jednak uznawany przez wielu. Partią, która najbardziej na tym korzysta, jest AfD. Jej wskaźniki poparcia stale rosną. W Saksonii, Turyngii i Brandenburgii, gdzie we wrześniu odbędą się wybory regionalne, AfD jest zdecydowanie najsilniejszą partią.
Rok „gniewnych wyborów”
AfD napędza polaryzację. Politolożka Münch ostrzega przed nasłuchiwaniem jedynie przekazów ekstremistów i populistów. – Moim zdaniem obecnie rzeczywiście występuje takie zagrożenie, ponieważ w pewnej części ludności istnieją przesłanki ku temu, że da się ją łatwo zinstrumentalizować – wyjaśnia. Rośnie liczba ludzi, którzy „zmieniają front i mówią, że przecież nam się opowiada same nieprawdy”.
Publicysta Albrecht von Lucke spodziewa się, że rok 2024 będzie rokiem „gniewnych wyborów”, zwłaszcza że nie widać na horyzoncie żadnych znaków poprawy notowań koalicji Olafa Scholza. – Rozdarcie będzie trwać, frustracja w kraju będzie wzrastać i będziemy mieli do czynienia z wyborami protestu i urazy – uważa dziennikarz.
Artykuł ukazał się pierwotnie na stronie Redakcji Niemieckiej DW