Lockdown na pół gwizdka. W Niemczech się nie sprawdza
9 grudnia 2020W Niemczech na początku listopada zamknięto wszystkie restauracje, kawiarnie i bary. Również teatry, kina, siłownie i wiele innych miejsc. Sklepy są jednak otwarte, a szkoły i przedszkola działają w większości przypadków normalnie. Częściowy lockdown miał zakazać wszystkiego, co kojarzy się z rozrywką i czasem wolnym, ale oszczędzić gospodarkę. Ludzie mają pracować, a resztę czasu spędzać najlepiej w domu.
A zatem zero zabawy? Chociaż w tym roku nie odbywają się jarmarki bożonarodzeniowe, zaradni właściciele restauracji znaleźli lukę w przepisach dotyczących ochrony przed infekcjami. Oferują „grzańca na wynos”. To hit w wielu niemieckich miastach. Restauratorzy w Berlinie, Stuttgarcie, Kolonii czy Hamburgu oferują przed swoimi lokalami podgrzewane czerwone wino i co nieco do jedzenia. Zarabiając w ten sposób parę groszy – groszy nie przeliczanych z finansową pomocą od państwa.
Imprezy pod budkami
W niektórych miastach, takich jak Berlin, w miejsce jarmarków bożonarodzeniowych postawiono pojedyncze budki przyciągające tłumy ludzi. Najpóźniej w momencie, gdy zaczyna działać alkohol, dystans między gośćmi zmniejsza się. Wielu nie rusza się z miejsca, mimo że nie wolno stać przed lokalami. Zdarza się, że musi interweniować policja lub straż miejska.
W Bawarii, gdzie dramatycznie rośnie liczba infekcji COVID-19, sprzedaż alkoholu na wolnym powietrzu jest od 9 grudnia zakazana. I to nie jedyne restrykcje w tym landzie, który nakłada na obywateli surowsze ograniczenia, w tym godziny policyjne. Podobne działania podejmują Badenia-Wirtembergia i Saksonia.
Kanclerz ma związane ręce
W Niemczech ochrona przed infekcją leży w gestii 16 krajów związkowych. To, co jest dozwolone lub zabronione, jest określane przez rządy landowe. Rząd federalny ma na to niewielki wpływ. Wprawdzie kanclerz Angela Merkel, która jest zwolenniczką surowych przepisów, wielokrotnie spotkała się z premierami landów i prowadziła z nimi godzinami gorące dyskusje, na końcu jednak musiała przyznać się do porażki.
Efektem są różne w poszczególnych landach przepisy dotyczące walki z pandemią, niespójne i czasem nawet ze sobą sprzeczne. Takim przykładem jest zapowiedziane przez kanclerz i rządy landowe złagodzenie ograniczeń w kontaktach na okres świąteczny. W stolicy Niemiec już to odwołano ze względu na wysoki wskaźnik zakażeń. Z drugiej strony władze Berlina zgodziły się na niedzielę handlową w adwencie, która przy pięknej pogodzie wyciągnęła tysiące berlińczyków na deptaki handlowe. A tam oczywiście podawano grzańca.
Bez efektów
Dane dotyczące infekcji COVID-19 w Niemczech są „powodem do obaw” – przyznał rzecznik rządu Angeli Merkel, Steffen Seibert. – Daleko do oczekiwanego zwrotu – wyjaśnił. Już dwukrotnie przedłużono częściowy lockdown, teraz do 10 stycznia. Mało kto jeszcze wierzy, że to ostatnie przedłużenie.
W pandemii koronawirusa Niemcy są dalekie od wzoru, jakim były podczas pierwszej fali zachorowań. Wiosną liczba infekcji osiągała maksymalnie 6 tys. dziennie, teraz bywa, że prawie czterokrotnie więcej. Ponad 4 tys. pacjentów przebywa na oddziałach intensywnej terapii. Wiosną było ich co najwyżej 2,8 tys. Przeciętnie w każdej klinice na OIOM-ie są jeszcze tylko trzy wolne łóżka. Co drugi pacjent podłączony do respiratora umiera w klinice – ostrzegają lekarze.
Przyzwyczajeni do śmierci
– Nie możemy zaakceptować wysokiej liczby ofiar śmiertelnych w Niemczech – apelował premier Bawarii Markus Soeder. W listopadzie mówił, że na COVID-19 w Niemczech codziennie umiera tyle samo osób, co w katastrofie lotniczej. Teraz i to porównanie nie jest już wystarczające.
Mimo to nikt się nie oburza. Tak jakby wysokie liczby zgonów nikogo nie alarmowały. Psychologowie znają ten efekt, nazywają go przyzwyczajeniem. Nawet trwająca katastrofa może prowadzić do przyzwyczajenia. Jeśli ludzie są konfrontowani z czymś złym wystarczająco często, to w końcu traci to na znaczeniu.
Ludzie chcą znowu normalnie żyć
Z drugiej strony nastroje wśród społeczeństwa wyraźnie się pogorszyły. Ciemna i zimna pora roku i tak daje się ludziom we znaki. Wszystko, co zwykle zimą napawa ich radością, w tym roku zniknęło. Brak perspektyw na poprawę robi resztę. W tym kontekście nie dziwi fakt, że co drugi Niemiec z zadowoleniem przyjmuje zapowiedziane na Boże Narodzenie złagodzenie ograniczeń w kontaktach – wynika z ankiety Deutschlandtrend. Oznacza to jednak również, że prawie tyle samo osób krytycznie ocenia te przepisy.
Czy nie byłoby zatem lepiej, gdyby Niemcy wprowadziły całkowity lockdown? Z perspektywą, że w przewidywalnej przyszłości będzie można prowadzić po części normalne życie? Niektórzy europejscy sąsiedzi poszli tą drogą. W Belgii liczba zakażeń znacznie spadła, podobnie jest we Francji.
Przyznać się do błędu
Miałoby to jednak poważne konsekwencje dla państwa i polityki. Wówczas gospodarka prawdopodobnie załamałaby się i potrzebowała po raz kolejny pomocy od państwa. Byłoby to trudne. W tym roku Niemcy są zadłużone na ok. 160 mld euro, a na rok 2021 planowane są kredyty w wysokości 180 mld euro.
Suma, która nie byłaby wystarczająca, gdyby kraj poszedł na kolejny twardy lockdown. Politycy z kolei musieliby przyznać się do błędu. Tak samo jak w przypadku ich propozycji, aby za wszelką cenę utrzymać szkoły i przedszkola otwarte. Pierwsze wnioski już są. Minister gospodarki Peter Altmaier powiedział, że „trzeba będzie przyznać, iż nasze dotychczasowe działania nie są wystarczające, by naprawdę przerwać drugą falę infekcji”.
Zobaczymy, czy Niemcy pozostaną przy swoim tańcu na linie i umiarkowanych ograniczeniach. W każdej chwili możliwe są konsultacje rządu w Berlinie z rządami krajów związkowych.