Klęska powodzi. O ludzkiej solidarności w potrzebie
25 lipca 2021Pomocnicy też potrzebują pomocy, a ich maszyny paliwa. O czwartej rano w środę Thomas Sperber i Marius Gläser wsiedli do kabiny swojej cysterny w Limburgu. W zbiornikach za kabiną kierowcy znajduje się 32.000 litrów oleju napędowego, podarowanego przez 17 sprzedawców oleju z Limburga i okolic. Chcą go przekazać na terenach powodziowych - bezpłatnie wszystkim tym, którzy pracują koparkami i ciągnikami, ciężarówkami i autobusami, którzy obsługują awaryjne generatory i pompy. Oferta pomocy będzie rozpropagowana za pośrednictwem Facebooka.
Po otwarciu zaimprowizowanej stacji paliw na parkingu w Remagen, niedaleko miasta Sinzig, które zostało poważnie dotknięte przez powódź, Rasim Cervidaku jest jednym z pierwszych "klientów", którzy przyjeżdżają swoją ładowarką kołową, trzymając w łopacie trzy puste beczki. Od czasu powodzi sprzed tygodnia ten ogrodnik z Sinzig zajmujący się architekturą krajobrazu pracuje prawie bez przerwy przy użyciu własnego sprzętu. Jak mówi DW „on sam miał szczęście”. Jego dom i firma położone są wyżej i nie zostały dotknięte przez powódź. Dla niego i jego rodziny było jednak jasne, że chcą pomóc powodzianom ze wszystkim, co mają. Jego syn bierze udział w pracach porządkowych przy użyciu własnej koparki.
Zaskoczenie uczynnością
− Największą pomoc oferują miejscowi ludzie – mówi berliński badacz katastrof Martin Voß. – Pomocy udzielają przede wszystkim ci, którzy nie zostali tak bardzo dotknięci przez los i mogą jeszcze coś zrobić.
Solidarność jest hasłem dnia, czasu potrzeb na zalanych terenach. Solidarność - chęć niesienia pomocy jest ogromna i szuka dróg poza ustalonymi strukturami państwa czy organizacji pomocowych. Wielu, którzy zazwyczaj postrzegają ludzi jako egoistów i rywali, są zdumieni ogromną falą chęci pomocy, która nadchodzi po fali powodziowej. − W momencie, gdy ludzie znajdują się w takiej sytuacji kryzysowej, wielkie społeczne i zaangażowane działanie dla siebie nawzajem jest wyraźnie podstawowym zachowaniem − mówi DW badacz Martin Voß. Badania od dziesięcioleci pokazują, że ludzie w sytuacjach kryzysowych zachowują się bardzo solidarnie.
Nie zawsze musi to sięgać tak daleko, jak w przypadku Huberta Schillesa. Ten mężczyzna w wieku około 60 lat z miasta Mechernich w Eifel z narażeniem życia użył swojej 30-tonowej koparki, aby udrożnić zatkany wylot tamy. W ten sposób mógł uratować życie tysięcy osób, które bezpośrednio ucierpiałyby w wyniku możliwego przerwania tamy.
300-kilometrowa podróż z koparką
Mężem opatrznościowym okazał się także Karsten Steiner. W środę ten silny mężczyzna siedzi za kierownicą swojej ciężkiej koparki w Sinzig. Najpierw chwytak koparki przenosi na bok zniszczoną limuzynę Mercedesa. Potem wbija się z powrotem w metrową ścianę błota i śmieci przy drodze i wrzuca je do czekającej ciężarówki. Trzy dni po katastrofie Steiner wjechał koparką na przyczepę niskopodwoziową i wyruszył na pomoc z oddalonej o prawie 300 kilometrów miejscowości Georgsmarienhütte. Wszystko na własny koszt. Zapytany o to i o utratę zarobków, Steiner odpowiada tylko: „Rozejrzyjcie się wokół siebie, ludzie tutaj są w dużo gorszej sytuacji niż ja”. Potem, niewzruszony, znów oczyszcza kawałek drogi i chce pomagać w Sinzig do weekendu.
− Prawdziwymi bohaterami tej sytuacji są wykonawcy − potwierdza Wolf Dombrowsky. − Ci, którzy natychmiast biorą się do roboty, działają i robią. Tacy, którzy idealnie też przydzielają zadania mówiąc innym: ty zrób to, ty tamto. Badacz katastrof z Bremy podkreśla, jak bardzo w sytuacji katastrofy zawieszeniu ulegają normalne mechanizmy rywalizacji w społeczeństwie. − Tutaj ludzie są pozbawieni wszystkiego. A każdy, kto pomaga, jest bohaterem – uważa Wolf Dombrowsky.
Uruchomienie starych wozów strażackich
Max Diron jest jednym z nich. 27-latek podjeżdża na darmowe tankowanie w Remagen starym prywatnym wozem strażackim. Diron handluje takimi oldtimerami w pobliskim Bonn: pojazdy z napędem na cztery koła są popularne jako samochody kempingowe wśród osób, które chcą podróżować po odległych regionach górskich poza utartymi szlakami. Teraz rodzinny region Dirona nad rzeką Ahr jest nowym szlakiem. A wycofane z użytku wozy strażackie nagle wracają do pracy. Sprzedawca oldtimerów już w noc katastrofy był w drodze na akcję ratunkową. − Teściowa zadzwoniła do mnie o wpół do trzeciej nad ranem − opowiada. W międzyczasie, każdego popołudnia, około godziny 17-tej wyrusza z grupą innych uczestników na coś, co nazywa „After-Work-Help” (Pomocą po pracy). W jego bagażu znajdują się miotły, łopaty, taczki, buty gumowe i wszystko inne, co jest potrzebne w obszarze kryzysowym. Plus ogrom motywacji.
− Ukończyliśmy już dwanaście domów − mówi Diron. I opowiada, że jego stare wozy strażackie radzą sobie również na drogach, na których utknęły nowocześniejsze wozy Niemieckiej Federalnej Agencji Pomocy Technicznej THW. Dlatego dziś po południu chce dotrzeć ze swoim oddziałem „After-Work-Help” z awaryjnym generatorem i pompą wodną do szczególnie odciętych wiosek.
Autobusem na pomoc
Tuż po tym jak doszło do klęski powodzi organizator Marc Ulrich z Bad-Neuenahr-Ahrweiler szybko zorientował się, że wiele osób chce pomóc. Istnieje jednak groźba kompletnego chaosu komunikacyjnego, jeśli wszyscy będą próbowali wjechać na teren powodzi swoimi prywatnymi samochodami. Wtedy pojazdy ratownicze i ewakuacyjne nie będą mogły się przedostać. Stąd pomysł na autobusy wahadłowe. Miejsca i godziny odjazdów są podawane na Facebooku. W drodze na misję pomocnicy otrzymują przeszkolenie. „Nie wchodzić nieproszony do pustych domów” - brzmi jedna z instrukcji. Albo: „Słuchaj ludzi, jeśli chcą mówić. Ale nie zagaduj ich”.
Kiedy słabnie chęć pomocy
W wywiadzie dla „Bonner General-Anzeiger” 42-letni przedsiębiorca Ulrich zastanawia się, jak długo będzie trwała chęć niesienia pomocy. Obawia się on, że klęska powodzi zostanie wkrótce wyparta przez inne sprawy. Również badacz katastrof, Dombrowsky, spodziewa się, że prywatne działania pomocowe będą z czasem słabnąć. − Ludzie, którzy tam chodzą i pomagają, są w większości zatrudnieni. Mają rodziny, dzieci, krewnych. I to wspaniałe uczucie bycia bohaterem, bycia ogromnie użytecznym osiąga stadium pewnego rodzaju nasycenia. I wtedy pojawia się myśl: Muszę wrócić do pracy, bo moja rodzina mnie potrzebuje. Albo zaczyna po prostu brakować sił – uważa badacz.
Wolf Dombrowsky mówi, że najpóźniej do tego czasu musi ruszyć pomoc kontynuowana na poziomie profesjonalnym. „A potem, kiedy najgorsze minęło i spontaniczna pomoc nie jest już potrzebna”, następuje faza odbudowy.