Karl Dedecius czyli Karol Wielki
27 marca 2013Tegorocznymi laureatami Nagrody im. Karla Dedeciusa dla tłumaczy literackich zostali - jak wiadomo - ze strony polskiej Jakub Ekier, zaś niemieckiej Benhard Hartmann. Uradowało mnie zwłaszcza wyróżnienie drugiego z panów. Jest bowiem Hartmann - że się tu autoreklamiarsko pochwalę - także moim tłumaczem. W jego to właśnie świetnym przekładzie dane mi było w ub.r. zadebiutować na niemieckim rynku literackim: sześcioma wierszami na łamach drezdeńskiego periodyku „Ostragehege“. Podobno zyskały one przychylną ocenę czytelników. Jeśli to prawda, było to niepomiernie większą zasługą tłumacza niż autora. Niejako na marginesie pomyślałem z sentymentem o własnych skromnych osiągnięciach na tym polu (tłumaczenia niemieckiej liryki na polski), a zaraz potem o legendarnym wręcz patronie Nagrody...
Karl Dedecius jest dziś niestety postacią trochę jakby zapomnianą. „Stanowisko“ najpopularniejszego Niemca w Polsce przejął z właściwym mu wdziękiem Steffen Möller. A jak niesłychana jest to popularność, świadczy fakt, iż jego powrót swego czasu do serialu „M jak miłość“ media odnotowały jako wydarzenie wielkiej wagi. Möller to migotliwy blichtr popkultury. A Dedecius? „Późny wieczór, biurko, lampa, samotność“, a w tej scenografii mozolny trud tłumaczenia wierszy pokoleń polskich poetów. I tak przez z górą półwiecze, z genialnym - choć docenianym przez nielicznych - skutkiem. Obaj - trzeba im oddać sprawiedliwość - grają swe role wirtuozersko. Ale to skądinąd dwa najzupełniej różne światy: jeden dla masowej publiczności, drugi dla mieszkańców niszy zwanej kulturą wysoką.
A skoro kultura wysoka, to oczywiście książki. Czyli doskonała okazja, by ponownie sięgnąć po tom wspomnień Dedeciusa „Europejczyk z Łodzi“ (wydanych w Polsce w 2008 r., w Niemczech trzy lata wcześniej). Już tytuł wyjaśnia wiele, o ile nie wszystko, oddając zarazem fundamentalną intencję autora. Łódź bowiem, ta z okresu międzywojennego, to nie była wyłącznie zadymiona przemysłowa metropolia, lecz także najdosłowniej magiczne miejsce (niejedyne zresztą w tzw. Mitteleuropie), gdzie w rzeczywistej a nie wydumanej zgodzie żyli przedstawiciele kilku narodów: Polacy, Żydzi, Niemcy, Rosjanie... Nie będzie zatem wcale przesadą, jeśli nazwiemy tę partię książki oraz biografii mistrza Karola - idylliczną. Lata dzieciństwa i wczesnej młodości miał zaiste, jak powtarza za Mickiewiczem, „sielskie, anielskie“. W Łodzi nawiązał przyjaźnie, które przetrwały najcięższą próbę czasu; znalazł miłość, która oparła się niebawem prawie dziesięcioletniej rozłące; wreszcie - w wyniku fascynacji poezją Tuwima - odkrył swe życiowe powołanie: tłumacza, łącznika (obcych, nierzadko wrogich sobie) kultur. W szczególnym stopniu zawdzięcza to środowisku, w jakim dorastał, czyli polskiej szkole (ojciec posłał go tam, uważając, że reprezentuje wyższy poziom od niemieckiej): humanistycznemu 38. Gimnazjum im. Stefana Żeromskiego przy ul. Ewangelickiej. W 2002 r., 62 lata później, przemówienie do młodzieży innego łódzkiego gimnazjum, któremu nadawano właśnie jego imię, zwieńczył wzruszającą puentą: „Szkoła nauczyła mnie właściwego wyboru tego, czym mógłbym w życiu najlepiej przysłużyć się dobru ogólnemu (...), nauczyła mnie samokrytyki, pracowitości, odpowiedzialności“.
Wybuch wojny brutalnie zniszczył tę sielankę. Młodzieńca, maturzystę z maja 1939, zamierzającego podjąć studia w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, wciągnęła w swe miażdżące tryby „historia spuszczona z łańcucha“. Z początku udało mu się uniknąć pracy w okupacyjnej administracji, wkrótce jednak upomniał się o niego Wehrmacht. „W odległości dwóch tysięcy kilometrów od granicy niemieckiej miałem w pustym rosyjskim stepie bronić ‘niemieckiej ojczyzny', której dotąd nigdy nie widziałem“ - pisze z gorzką ironią. Wylądował najgorzej, jak tylko było można: pod Stalingradem. Opis horroru, jakiego tam zaznał, uderza powściągliwą dyskrecją. Wystarcza kilka pojedynczych obrazów, by pojąć, co to było za piekło. Oto frontowy kolega na chwilę wyskakuje z okopu za... najprymitywniejszą ludzką potrzebą i już nie wraca, bo pocisk rozrywa mu głowę. Potem są lata niewoli w sowieckim jenieckim łagrze. Co ocaliło autora, pozwalając mu przetrwać? Muzyka (grał w obozowej orkiestrze) i naturalnie literatura. Znów tłumaczy, tym razem Lermontowa, czerpiąc z szarej, prostej broszury.
Finałową partię wspomnień nazwać by można „Zbieraniem plonów“. Pod koniec 1949 r. Dedecius jako repatriant przyjeżdża wreszcie do nigdy wcześniej nieoglądanych Niemiec. Najpierw do Weimaru, gdzie czeka nań narzeczona. Rychło, przeczuwając czym pachnie świeżo powstała NRD, uciekają na Zachód. Autor, by zarobić na utrzymanie powiększającej się rodziny, pracuje jako urzędnik w firmie ubezpieczeniowej Allianz, zaś wieczorami (już przy własnym biurku) tłumaczy, tłumaczy, tłumaczy... W 1959 ogłasza pierwszą antologię współczesnej polskiej poezji pt. „Lekcja ciszy“ A dalej - same sukcesy: 50 tomów cenionej Polnische Bibliothek, zorganizowanie i kierowanie przez niemal 20 lat Deutsches Polen-Institut w Darmstadt. Spada na niego, w Polsce i w Niemczech, istny deszcz nagród (m.in. Nagroda Pokojowa Niemieckich Księgarzy), zaszczytów, orderów (w tym Orła Białego), doktoratów honoris causa. Ale najważniejsze są tu portrety przyjaciół, wybitnych polskich poetów, wyimki z ich korespondencji: Leca, Miłosza, Herberta, Różewicza, Szymborskiej. Albowiem poezja ma zawsze u Dedeciusa absolutny priorytet.
„Europejczyk z Łodzi“ to coś dużo więcej niż zwyczajne wspomnienia snute w jesieni życia przez starszego pana. To z wielką kulturą napisany Bildungsroman o człowieku wyjątkowym, bo - jak się wyraził były kanclerz federalny Helmut Schmidt - „obdarzonym równocześnie polską i niemiecką duszą“.
Piotr Piaszczyński