Czas Solidarności. Jaka była prawdziwa Anna Walentynowicz?
18 września 2020Czy chcielibyście pracować z Anną Walentynowicz w tej samej firmie?
Marek Sterlingow: Niekoniecznie. Ona była bardzo wymagającą osobą dla innych i dla siebie. Oczekiwała, że wszyscy będą idealni. Stąd tytuł naszej książki* „Anna szuka raju”. A ludzie idealni nie są. Jeżeli ktoś wykonał coś nie po jej myśli, natychmiast stawał pod ostrzałem. Prowadziła z nim wojnę totalną, w żadnym momencie nie odpuszczała.
Dorota Karaś: Dobrze byłoby mieć Annę Walentynowicz wśród przyjaciół, ale nie chcielibyśmy się znaleźć wśród jej wrogów.
Jako ludzie związani z „Gazetą Wyborczą” bylibyście wrogami. Mnie kiedyś wyzwała od sługusów Michnika. Czym was zainteresowała?
M.S.: Tak się jakoś zdarzyło, że Anna Walentynowicz prosta, niewykształcona dziewczyna z Ukrainy, krok po kroku szła przez najważniejsze wydarzenia z historii Polski. Począwszy od rzezi wołyńskiej, poprzez budowę nowego państwa socjalistycznego, następnie masakrę robotników w Grudniu '70, zwycięstwo Sierpnia '80, stan wojenny, gdy była internowana i więziona jak kryminalistka, a kończąc na katastrofie smoleńskiej. Jej biografia idealnie nadaje się do opowiedzenia nie tylko historii sierpniowego buntu, ale i tego, skąd się wziął i jak skończył.
D.K.: Niesamowite w jej biografii jest to, że od początku, jeszcze w Ukrainie jako mała Ania Lubczyk, chciała zmienić swój los. Walczyła o siebie i z uporem dążyła do celu.
Jest taka scena w książce, gdy 24-letni Ireneusz Leśniak przemawia z zapałem w Sali BHP w Sierpniu '80, przerywa mu Walentynowicz i oskarża o to, że jest agentem SB. Wyprowadzają go za bramę stoczni w atmosferze linczu. Złamała mu życie. Udowadniacie, że się myliła.
M.S.: Tak, żył z piętnem agenta. Zwlekał ponad rok, zanim zgodził się na spotkanie z nami. W końcu przyszedł, położył na stole kartkę papieru. Okazało się, że czekał, aż IPN przyzna mu statusu pokrzywdzonego. Nigdy nie współpracował z SB. Nie liczył już, że uwierzymy mu na słowo.
D.K.: Po strajku Ireneusz Leśniak ją odwiedził. Dał kwiaty, uścisnęli sobie ręce, myślał, że wszystko sobie wyjaśnili, ale ona później wciąż i tak wracała do tych oskarżeń. Powtarza je w słynnym reportażu Hanny Krall „Ludzie może i nie są źli…”.
Dlaczego była tak zapiekła w osądzaniu?
D.K.: Może to był wpływ bardzo trudnego losu. Doznała wielu niesprawiedliwości. Wcześnie osierocona przez matkę, w służbie u Polaków, jako 11-latka zabrana przez nich od swojej ukraińskiej rodziny, o której myśli wtedy, że cała została wymordowana. Potem zostawia ją z dzieckiem ukochany mężczyzna. Najszczęśliwszy okres to lata 60. Poznaje Kazimierza Walentynowicza, małżeństwo jest bardzo udane. Trwa jednak tyko siedem lat. Najpierw ona choruje na raka i lekarze nie dają jej wiele szans. Zdrowieje, ale zostaje przeniesiona na inne stanowisko, mniej zarabia, uważa, że niesprawiedliwie. A potem Kazimierz umiera na raka. Świat się wali. Jest 1971 r., rok po masakrze Grudnia '70. Przez kilka lat walczy z depresją, przeżywa żałobę, czuje się samotna. Z czasem dawna chęć działania wraca. W Radiu Wolna Europa słyszy o Bogdanie Borusewiczu i Wolnych Związkach Zawodowych. W 1978 r. przystaje do nich, a wkrótce zebrania WZZ odbywają się w jej mieszkaniu. Ważna jest ta wspólnota opozycji, poznaje Borusewicza, Kuronia, Pieńkowską, małżeństwo Gwiazdów.
Już nie jest samotna, ale w 16-tysięcznej stoczni mogła czuć się sama, gdy trzeba było stawić czoło szykanom, próbom zwolnienia, wizytom esbeków. Nikt tam nie stawał w jej obronie. Przeciwnie: brygadziści, majstrowie pilnowali, by utrudniać jej życie na polecenie SB. Ta zapiekłość Walentynowicz może więc być efektem częstego poczucia niesprawiedliwości. Kiedy uznawała, że ktoś krzywdzi ją lub innych, albo jej się wydaje, że krzywdzi, wszystko stawiała na ostrzu noża. Ta cecha charakteru Anny Walentynowicz od razu rzuca się w oczy.
A może żeby skutecznie działać w podziemiu w PRL, konieczny był ten nieprzejednany charakter?
D.K.: On zawsze ją cechował. Kiedy przyszła do Stoczni Gdańskiej w 1950 roku, harowała od rana do nocy, bo tego wymagała budowa socjalistycznej ojczyzny. Została przodownicą pracy, dokładnie taką samą jak Stanisław Sołdek.
Zapisała się do Związku Młodzieży Polskiej, gdzie bardzo aktywnie się udzielała. Działacze partyjni z lat stalinowskich od razu zobaczyli w niej idealną osobę na plakat, na bohaterkę pracy socjalistycznej dla prasy i do audycji radiowych. Przedtem niewiele brakowało, a zatrudniłaby się jako sprzątaczka w Urzędzie Bezpieczeństwa.
Bardzo długo wierzyła w ten socjalizm, działała w oficjalnych związkach zawodowych, w Lidze Kobiet. Nie jest tak, że już w latach 50. zrozumiała kłamstwo systemu i dlatego odeszła ze Związku Młodzieży Polskiej. To mit.
Ale odeszła?
M.S.: Odejście z ZMP było, naszym zdaniem, bardziej spowodowane nieplanowaną ciążą przodownicy pracy socjalistycznej z plakatu politycznego niż rozczarowaniem ideologicznym. Przestała być nieskazitelna, a więc przestała być użyteczna. ZMP był surowy moralnie, kierownictwo piętnowało związki pozamałżeńskie, samokrytyka była środkiem wychowawczym.
Zaskoczyło nas, że w latach 60. Walentynowicz chciała się zgłosić do Ochotniczych Rezerw Milicji Obywatelskiej. Wypełniła nawet kwestionariusz, ale jej mąż Kazimierz powiedział, że jak to zrobi, to nie wpuści jej do domu.
Skąd to wiecie?
M.S.: Rozmawialiśmy z Janiną Jankowską, opozycjonistką, dziennikarką radiową, która w 1983 roku, w stanie wojennym, nagrała w Ciechocinku bardzo długą rozmowę z Walentynowicz. Jankowska ukryła nagrane kasety, by nie wpadły w ręce esbeków. Nie zdążyła z nich skorzystać, bo została aresztowana, a potem nie mogła ich odnaleźć.
I po 25 latach pojawiamy się my. Pani Janina kładzie na stół jakieś stare kasety, ale mówi, że nawet nie wie, co na nich jest. Włączamy staroświecki kaseciak i aż się zakrztusiłem, bo słychać głos Anny Walentynowicz. Siedzą sobie z Jankowską i rozmawiają o wszystkim przez kilka godzin. Tam jest cała opisana przez nas historia z ORMO. I wiele innych.
Hanna Krall poradziła wam: „Ani jej nie oskarżajcie, ani nie brońcie”. To jest możliwe, gdy piszecie o osobie, która tak często oskarżała i osądzała innych?
D.K.: Bardzo trudne. Ta rada z jednej strony jest oczywista, ale z drugiej, przy odkrywaniu kolejnych etapów życia Anny Walentynowicz, czasem aż się prosiło, by ją osądzić i wtedy przypominała nam się rada Krall. Opinie na temat Walentynowicz są bardzo spolaryzowane. Mamy osoby, które uważają, że to najbardziej prawdomówna osoba na całym świecie, gloryfikują ją, a z drugiej strony są ludzie, nieraz bardzo zasłużeni, którzy na dźwięk jej nazwiska reagują źle, wręcz agresywnie. Chcieliśmy, by czytelnik sam ocenił fakty. Pomogło, że pracowaliśmy nad książką we dwoje. Bo można było dyskutować w razie wątpliwości.
W waszej książce upada wiele mitów, m.in. ten, że Stocznia Gdańska w 1980 r. od razu stanęła w obronie Anny Walentynowicz.
M.S.: Stanęła, ale dzięki geniuszowi Bogdana Borusewicza, a nie jakiemuś natychmiastowemu zrywowi w jej obronie. Zwolniono ją 7 sierpnia, a strajk wybuchł 14. Przez tydzień nikt się o nią nie upomniał, stocznia normalnie pracowała. W 16-tysięcznej stoczni codziennie kogoś zwalniano. Najpierw pozbyto się na przykład Andrzeja Kołodzieja, młodego działacza opozycji. Borusewicz jednak zauważył, że ludzi może poderwać historia zasłużonej dla stoczni, odznaczonej suwnicowej, zwolnionej tuż przed emeryturą za to, że upominała się o prawa pracownicze. Ulotka w jej obronie oburzyła robotników. Dopiero wtedy większość stoczniowców usłyszała o Annie Walentynowicz i uznała, że trzeba jej bronić.
To był postulat moralny. I drugi postulat, ekonomiczny – podwyżki pensji – też był równie ważny, jeśli nie ważniejszy. Zagrał w czasie rosnących cen i strajków w innych częściach Polski.
D.K.: Jednak byłoby niesprawiedliwie mówić, że Walentynowicz była tylko pretekstem i na tym jej rola się skończyła. Trzeba to jasno powiedzieć: Solidarność była zdominowana przez mężczyzn. Porozumienia Sierpniowe podpisały tylko trzy kobiety: Walentynowicz, Krzywonos i Pieńkowska. Wiele osób uważa, że Walentynowicz podczas strajku w stoczni zajmowała się tylko robieniem kanapek. Tymczasem ona odpowiadała za całą strajkową kasę. Wpłaty z zakładów pracy całej Polski i prywatnych ludzi. Wszyscy do niej wpłacali, bo była symbolem strajku. A były to miliony złotych. Interweniowała też w sprawie osób internowanych, obdzwaniała komisariaty. No i razem z Pieńkowską i Ewą Ossowską była wśród tych, którzy podtrzymywali strajk trzeciego dnia, gdy zaczął się on załamywać. To Walentynowicz załatwiła, że odprawiono pierwszą mszę dla strajkujących.
Czy zrozumieliście, skąd u Walentynowicz obsesja walki z Wałęsą, nazywanie go agentem SB, który przypłynął na strajk do stoczni motorówką z okrętu Marynarki Wojennej?
M.S.: Przed 31 sierpnia 1980 r. byli małym środowiskiem Wolnych Związków Zawodowych. Sukces strajku w Stoczni Gdańskiej po prostu to środowisko powiększył i rozbił. W oczach Walentynowicz działali w KOR i WZZ ludzie bardziej wykształceni i doświadczeni niż Wałęsa i ona. Czyli Jacek Kuroń, Bogdan Borusewicz czy Joanna i Andrzej Gwiazdowie, ludzie z wyższym wykształceniem, do których miała zawsze wielki szacunek. To było niewielkie grono osób. Wśród nich ona i Wałęsa. Robotnicy wywodzący się z podobnych wiejskich środowisk. Działający w podobnych komunistycznych związkach zawodowych, różnorakich organizacjach, urodzeni aktywiści, odważni, pyskaci, zawsze głośni, zawsze pierwsi na zebraniach. Są ludzie, którzy mają to we krwi.
D.K.: Trzeba też pamiętać, że przed strajkiem w stoczni w 1980 r. Walentynowicz i Wałęsowie prywatnie się przyjaźnili. Ona została chrzestną córki Wałęsów, Magdy, a Lech córce urodzonej tuż przed strajkiem nadał imię Anna. Pomagała im, organizowała dla nich paczki. Strajk przewrócił to wszystko do góry nogami. Lech wychodzi z domu w podartej marynarce, dwa tygodnie później jest bohaterem całego świata, jego zdjęcia ukazują się na pierwszych stronach zachodnich gazet.
M.S.: Każdy by od tego zwariował. Wałęsa przyjął to w sposób dla siebie charakterystyczny, uwierzył w swoją wielkość i nieomylność. Do tej pory w WZZ załatwiało się wszystko bardziej demokratycznie. Nagle Lech, jej dobry kolega, robotnik jak ona, nie słucha nikogo. Nie jest zbyt dobrym towarzyszem broni dla dawnych przyjaciół, znajduje nowych sojuszników. Całe WZZ łącznie z Borusewiczem nabrały do Wałęsy dystansu. Walentynowicz była przekonana, że taki ktoś jak Wałęsa nie nadaje się na przywódcę ogólnopolskiej Solidarności, że są lepsi, Kuroń czy Gwiazda, bo są mądrzejsi, z wyższym wykształceniem.
Wałęsa nie słuchał, a jeszcze jej groził. Tu znowu pojawiło się poczucie niesprawiedliwości. A cała historia z motorówką, którą miał przypłynąć na strajk, i agentem Bolkiem pojawia się w wypowiedziach jej i Gwiazdów dopiero później.
Przeglądaliście teczkę Wałęsy odnalezioną w domu Kiszczaka?
M.S.: Jej lektura jest bolesna, jeżeli ktoś myślał, że Wałęsa jest idealny, ale ta teczka też go oczyszcza. Pokazuje, że został zwerbowany szantażem, jak wyglądała ta współpraca i jak się zakończyła.
Opisujecie, że pierwsze spotkanie Wałęsy z SB było wieczorem w Wigilię 1970 roku.
M.S.: W domu zostawił żonę i małe dziecko. Po prostu się bał. Kto by się nie bał? Ważniejszy jest jednak przebieg tych rozmów. Z teczki wynika, że Wałęsa jest marnym współpracownikiem. Owszem, naraził ileś osób na szykany, ale sprawiał esbekom więcej kłopotów niż pożytku. Próbował się z tego wyplątać. Doprowadził SB do szału swoim ostatnim donosem. Opisał w nim jak na zebraniu legalnych związków zawodowych krytykuje partię i kierownictwo stoczni. Przez to wyleciał ze Stoczni Gdańskiej, współpracę z nim zerwała też SB.
Kiedy zaczyna się antywałęsowska kampania Walentynowicz?
D.K.: Kilka dni po podpisaniu Porozumień Sierpniowych, we wrześniu 1980 r. Zdarza się mnóstwo drobnych rzeczy: jadą do Watykanu jako delegacja Solidarności, Wałęsa jest arogancki, kłócą się przy papieżu. Walentynowicz mówi, że Wałęsa ma rozliczyć się z pożyczonych z kasy związkowych pieniędzy, że nie słucha dawnych kolegów z opozycji, tylko Geremka i Mazowieckiego.
Ten konflikt zauważa SB i wkracza do akcji. Podsyca wojnę. Esbecy mają podsłuchy w mieszkaniach Wałęsy, Walentynowicz i innych działaczy Solidarności. W karnawale Solidarności na spotkania z Walentynowicz w zakładach pracy całej Polski przychodzą agenci SB jako publiczność. Nawet gdy ona nie ma zamiaru krytykować Lecha, ktoś z publiczności zadaje jej pytania dotyczące Wałęsy, podpuszcza ją. Ona odpowiada to, co myśli. SB werbuje też tajnego współpracownika „Krzysztof 2”, którego jedynym zadaniem jest skłócanie Walentynowicz i Wałęsy. W latach 80. jeździ między nimi, podsyca wzajemne animozje. Udało nam się odnaleźć „Krzysztofa 2”, opowiedział nam dokładnie, jak to robił.
Rok przed śmiercią Walentynowicz w telewizyjnym wywiadzie nie przyznaje się do tego, że urodziła się w ukraińskiej rodzinie. Twierdzi, że jej ojciec zginął w 1939 r. W tym czasie już od wielu lat jeździ do sióstr i brata na Ukrainę i układa kwiaty na grobie ojca, żołnierza Armii Czerwonej, który zmarł w 1996 roku. Dlaczego to robi?
M.S.: To pokazuje, że Anna Walentynowicz widziała Polaków, swoich przyjaciół i zwolenników jako osoby, którym nie może powierzyć prawdziwej historii o swoim życiu. Synowi Januszowi też nie opowiedziała nigdy całej historii. Nawet jak nazywali się jego dziadkowie – Nazar i Priśka. Był przekonany, że byli to Jan i Aleksandra. Choć gdy odwiedziła ją w Gdańsku siostra Olha, zaprosiła do domu wnuka Piotra, by ją poznał. On mówił potem, że drzwi otworzył sobowtór babci Anny.
D.K.: Uważała, że ujawnienie prawdy o sobie publicznie coś by jej ujęło albo mogło zostać wykorzystane przeciwko niej. To też czas, kiedy dostaje anonimy z groźbami i obraźliwe listy.
Zapytaliście Sławomira Cenckiewicza, dlaczego w swojej biografii Anny Walentynowicz zupełnie pominął, że jest Ukrainką?
M.S.: Powiedział nam, że od Anny Walentynowicz dowiedział się, że co prawda odwiedzał ją ktoś z Ukrainy, ale usłyszał, że to jakieś dalsze kuzynostwo. Uznał to za wystarczające wyjaśnienie i sprawy nie drążył.
W 2010 roku, jeszcze przed publikacją swojej książki i jednocześnie pracy habilitacyjnej, znał już artykuły z ukraińskiej prasy, które opisywały jej prawdziwe pochodzenie. Nie rozumiemy, czemu tego nie zbadał i przez lata brnął w to kłamstwo.
Opisaliście narodziny Solidarności i to, co z roku 1980 zostało. Jakie są wasze wnioski?
M.S.: Strajk w 1980 roku stworzył tożsamość nowych mieszkańców Gdańska. Tych, którzy z różnych części Polski przyjechali po wojnie do pustego, zrujnowanego miasta. Potem w grudniu 1970 r. przeżyli szok, by w sierpniu 1980 roku zorganizować wyjątkowy bunt. Ten cud polegał na tym, że wtedy po jednej stronie stanęli przeciwnicy systemu, obojętni konformiści i nawet partyjni. Polacy przez moment stali się lepsi. Każdy chciał komuś pomóc, każdy chciał lepiej pracować, każdy czuł się potrzebny. Gdańsk stał się symbolem miasta w pokojowy sposób walczącego o swoje, otwartego, szukającego zgody i porozumienia.
D.K.: Rozdziały strajkowe to był najwspanialszy okres, który opisujemy i w życiu naszej bohaterki, i wszystkich wokół. Ludzie się nie załamują, przekraczają samych siebie. Ale przygnębiające jest, jak łatwo ludzi znów można podzielić. Kłótnie zostały tak sprytnie rozegrane przez Służbę Bezpieczeństwa, że doprowadziły do konfliktów między dawnymi przyjaciółmi z opozycji. Te podziały trwają do dzisiaj.
Rozmawiał Marek Górlikowski
*Dorota Karaś, Marek Sterlingow: „Walentynowicz. Anna szuka raju". Wydawnictwo Znak 2020.
Wspólny cykl Deutsche Welle i Newsweek Polska. #CzasSolidarności
Więcej na: www.dw.com/czassolidarnosci